Miłosierdzie bez granic - wywiad
01-05-2024 Liwia Gliścińska

Miłosierdzie bez granic - wywiad

Wojna na Ukrainie stała się prawdziwym wyzwaniem dla ludzkiej solidarności i miłosierdzia. Zakon Bonifratrów niemal natychmiast po jej wybuchu rozpoczął szereg działań pomocowych. Kluczową rolę w tych wysiłkach odegrał Prowincjał Polski, brat Franciszek Salezy Chmiel. To on koordynował i inicjował wsparcie dla Ukrainy, organizował konwoje humanitarne oraz brał w nich udział. Dziś mamy okazję, by bliżej poznać tego wyjątkowego człowieka, który swoją postawą udowadnia, że miłosierna miłość nie zna granic.

Jak Zakon Bonifratrów zareagował na wieść o wybuchu wojny na Ukrainie?

Mam w pamięci obraz wręczania medali na Zimowej Olimpiadzie w Soczi, gdy w tle usłyszałem komunikat radiowy o tym, że rosyjskie wojska wkroczyły na terytorium Krymu, nie zamierzając się wycofać. Nie mogłem tego zrozumieć. Później szybko pojawiła się informacja, że to zbrojna interwencja zorganizowana przez Rosję na Ukrainie – właściwie to stało się początkiem wewnętrznego protestu przeciwko destrukcyjnemu totalitaryzmowi. Z jednej strony Putin wieszał medale na szyjach swoich sportowców, a z drugiej, bezczelnie wkraczał na obce terytorium. To było najbardziej haniebne zachowanie, które zwiastowało jeszcze gorsze wydarzenia. Już wtedy należało się  obawiać, ponieważ jeśli ktoś tak pokazuje swoje kły, to oznacza, że będzie kąsał bardzo dotkliwie. Przeraziłem się tym, myśląc, co może się wydarzyć w kolejnych odsłonach tego konfliktu.

Sytuacja dynamicznie rozwijała się. Wojna wybuchła, gdy byłem prowincjałem w Izraelu, więc ta informacja zastała mnie daleko od Europy. Nie śledziłem bieżących wydarzeń tak intensywnie, ponieważ w tym samym czasie borykałem się z problemami politycznymi w Izraelu, gdzie okoliczności były zupełnie inna – rząd izraelski toczył walkę z Palestyńczykami. Zresztą tamtejsze media pokazywały jedynie szczątki tego, co naprawdę się działo za naszą wschodnią granicą. Moją pierwszą reakcją na agresję Rosji na naszych sąsiadów był absolutny bunt – co to ma znaczyć? Dlaczego ktoś brutalnie wkracza na terytorium innego kraju, nie obnażając swoich intencji? To, że już wcześniej zielone ludziki pojawiały się na Krymie, wcale nie oznaczało, że tam spacerują – oni rozglądali się, aby zagościć tam na stałe. Okrucieństwo, które ujawniało się w wydaniu Putina, było zapowiedzią jeszcze gorszej postawy – zbrodniarza – który będzie atakował raz z jednej, raz z drugiej strony.

Jak szybko Zakon Bonifratrów zorganizował pierwsze działania pomocowe i na czym one polegały?

Najpierw otrzymaliśmy informację z Kurii Generalnej o sytuacji wojennej na Ukrainie. Już w lutym Generał [najwyższy przełożony w zakonie; przyp. red.] napisał do wszystkich prowincji list, w którym prosił o pomoc dla wspólnoty w Drohobyczu. Te informacje przekazał nam poprzedni prowincjał, brat Łukasz.

Wkrótce, bo w kwietniu, odbyła się kapituła, podczas której zostałem wybrany na prowincjała. Od tego momentu nawiązałem bliższe kontakty z Kurią Generalną. Pierwszą wizytę, którą uznałem za najważniejszą, na początku swojej kadencji, złożyłem na Ukrainie. Mimo wojny pojechałem do braci. Na szczęście tamtejszy przeor zgodził się kontynuować swoją funkcję w czasie kryzysu – brat Wawrzyniec jest osobą konkretną i odważną, co umożliwiło nam szybkie dotarcie do Drohobycza i zebranie niezbędnych informacji. Ułożyliśmy mapę wszystkich istotnych kwestii do omówienia. Jedną z najważniejszych była decyzja, czy bracia zostają na Ukrainie, czy wracają do Polski.

I zostali.

Tak. Jak doskonale wszyscy pamiętamy, w początkowej fazie wojny pojawiła się ogromna fala uchodźców przekraczających granicę z Ukrainy do Polski i innych państw europejskich. Ja natomiast udałem się na Ukrainę, aby zorientować się, jak sytuacja wygląda na miejscu – w przypadku osób, które postanowiły tam pozostać. Dowiedziałem się, że istnieje kilka grup osób potrzebujących pomocy. Byli tacy, którzy stracili wszystko; inni sprzedali cały majątek w celu zakupienia samochodu, który stawał się ich jedynym dobytkiem; wielu nie planowało wyjazdu, nawet w sytuacji ekstremalnie niebezpiecznej. Zakres skutków wojny był tak różnorodny, że nie byliśmy w stanie odpowiedzieć na wszystkie potrzeby, było ich tak wiele.

Jednak mądrość Zakonu, ukształtowana przez 450 lat jego istnienia, pozwoliła nam szybko spotkać się z najważniejszymi, decyzyjnymi osobami z naszego środowiska i utworzyć zespół Ukraine Emergency Team (funkcjonujący do dziś), który miał na celu bieżącą pomoc ofiarom wojny. Zespół ten składał się z przedstawicieli wszystkich prowincji europejskich, osób reprezentujących Fundację Zakonu oraz osób dedykowanych stricte do spraw ukraińskich, a także naszego sekretariatu w Polsce. Bazą działań była kuria w Warszawie, a odbiorcą – dom zakonny w Drohobyczu.

Ustaliliśmy strategię działania i wyznaczyliśmy milowe kroki, które mieliśmy zrealizować. Na początku panował chaos, ponieważ zapotrzebowanie było ogromne. Nie wiedzieliśmy, czy wysyłać wykrywacze min, odzież wojskową, artykuły spożywcze czy inne rzeczy, takie jak ubrania dla dzieci czy materiały sanitarno-medyczne. Mnóstwo różnych zamówień i próśb napływało z całej Ukrainy. Musieliśmy je racjonalnie posortować, by zrealizować jak największą część samodzielnie, a pozostałą przekazać do Caritasu lub Czerwonego Krzyża.

Jak w tym czasie układała się współpraca pomiędzy Zakonem Bonifratrów a lokalnymi władzami, zwłaszcza w Drohobyczu, gdzie pomoc była w głównej mierze udzielana?

Na początku, jak już wspomniałem, dynamiczna sytuacja uchodźców spowodowała ogromne napięcie. Ukraińcy często przyjeżdżali na zachód Ukrainy i do Europy z wielu miejsc, z których musieli uciekać w pośpiechu, bez odpowiedniego przygotowania, co tworzyło dodatkowy chaos. Wiele osób zostało eksmitowanych z domów, bez pytania o zgodę. Na szczęście ten kryzys trwał krótko, a nasz Emergency Team szybko zareagował na zaistniałą sytuację. Generał wyznaczył nam jasny kierunek działania w zakresie pomocy.

Nasz zespół spotyka się regularnie, dwa lub trzy razy w miesiącu, aby ustalać priorytety i odpowiadać na potrzeby, które są na bieżąco korygowane na podstawie zamówień z militarnego centrum dowodzenia w Drohobyczu oraz z naszej wspólnoty na Ukrainie, w tym parafii św. Bartłomieja. W naszych polskich domach przyjęliśmy setki uchodźców, otwierając konwenty na oścież, aby zapewnić schronienie potrzebującym.

Domyślam się, że logistyka takiego przedsięwzięcia nie należała do najprostszych.

Oceniając cały proces z perspektywy czasu, został on bardzo dobrze przeprowadzony. Nie było sytuacji, w której ktoś czekałby pod drzwiami na swoją kolej. Wszyscy byli przyjmowani, a w przypadku braku miejsca, staraliśmy się znaleźć alternatywne rozwiązania. Wiele z tych osób nadal u nas mieszka i pracuje.

Koordynacja działań odbywała się w Łodzi, Warszawie oraz Krakowie – w tym ostatnim działało swoiste „centrum dowodzenia”, które zajmowało się osobami w trudnej sytuacji zdrowotnej, np. chorobie, ciąży czy niepełnosprawności. Z kolei w Warszawie i Łodzi dzielono się obowiązkami w zakresie pomocy potrzebującym, którzy się do nas zgłaszali z prośbą o wsparcie materialne – odzież, żywność itp.

Jakie zapotrzebowanie zgłaszano na Ukrainie?

Nasz zespół pomocowy Ukraine Emergency Team otrzymywał konkretne zamówienia z trzech punktów na Ukrainie: naszego konwentu, parafii św. Bartłomieja oraz centrum dowodzenia wojskowego w Drohobyczu. Przychodziły prośby o różnego rodzaju sprzęt, w tym samochody strażackie, ambulanse, samochody dostawcze, sprzęt medyczny oraz militarny, taki jak hełmy czy odzież termoaktywna. Na początku skupialiśmy się na zakupach militarnych, ale z czasem przeszliśmy do zaspokajania potrzeb cywilnych. W ten sposób spełnialiśmy wszystkie oczekiwania, nie zaniedbując żadnego aspektu pomocy.

Ojcze Prowincjale, proszę opowiedzieć o inicjatywie charytatywnej zbiórki imieninowej.

Całościowa pomoc, jaką udzieliliśmy na rzecz Ukrainy, opiewa na niemal milion euro, zatem wsparcie ukraińskiej szkoły z imieninowej zbiórki stanowi jedynie mały epizod w tej całej akcji. Dołhe jest jak mała owieczka ewangeliczna, którą chcieliśmy chronić.

Szkoła, o której mowa, znajduje się głęboko w Karpatach, nad rwącą rzeką. Była zagrożona zamknięciem – kiedy nauczyciele mężczyźni zostali skierowani na front, „dowodzenie” nad tą szkołą przejęła pani Daria, emerytka, matka dwóch nauczycieli, opiekując się dziećmi, budując schrony i miejsca dla uchodźców, którzy też tam zamieszkali.

Decyzja o likwidacji szkoły zapadła – dzieci i nauczyciele mieli zostać przeniesieni do innych placówek. Znalezienie pracy w czasie wojny nie jest proste. Doskonale znaliśmy to środowisko, ponieważ dostarczaliśmy w tamte tereny żywność dla uchodźców. Podczas jednej z wizyt w szkole, dyrektor poprosiła nas o wsparcie, które mogłoby zapobiec zamknięciu placówki. Zaczęliśmy więc działania pomocowe, zbierając fundusze na zakup mebli, sprzętu do klas, materiały budowlane i wiele innych. Współpraca z organizacjami charytatywnymi oraz zamiana imieninowych kwiatów na hrywny, uratowały szkołę. Dzięki ogromnej determinacji oraz naszych starań we Lwowie i Drohobyczu szkoła nadal funkcjonuje.

Dzieci otrzymały ogromne wsparcie!

Pomagamy, na ile tylko jest to możliwe. W tym roku przy wsparciu burmistrza Czarnego Dunajca zorganizowaliśmy w Myczkowcach wakacje dla dzieci z Dołhe, Borysławia i Drohobycza. W ubiegłym roku dzieci spędziły niezapomniane chwile w Zakopanem, Bukowinie, Poroninie i Czarnym Dunajcu. To taki mechanizm sztafety dobra, który trwa i nie ustaje. Gdy jest przejrzysty i uczciwy, nikt nie ma oporów, aby pomóc i włączyć się w działania na rzecz innych.

Jakie emocje towarzyszyły Ojcu podczas pierwszej podróży na Ukrainę, już po wybuchu wojny?

Pierwsza podróż stała się dla mnie niezwykle intensywnym przeżyciem. To było Boże Narodzenie 2022 roku – postanowiłem, że nie spędzę go w Kurii w Warszawie ani w Polsce, lecz wybiorę się właśnie na Ukrainę. Kiedy przyjechałem do Drohobycza, zastałem miasto, w którym brakowało prądu, wody i wielu produktów. Wszędzie świeciły jedynie małe lampki LED, a my praktycznie szukaliśmy się wzajemnie w domu, co utrudniało funkcjonowanie. Natomiast bracia byli doskonale zorganizowani. W krótkim czasie dostarczyli niezbędny sprzęt do codziennego życia oraz opieki nad pacjentami, którymi się zajmowali.

To był grudzień, miasto wyglądało jak zamarłe, całe zaciemnione, lampy uliczne i oświetlenie skrzyżowań pozostawało wygaszone, więc ludzie poruszali się wieczorami jak duchy, przemykając chodnikami i ulicami. Dokumentowałem te wydarzenia, aby pokazać je w Kurii Generalnej. Wszystkie te obrazy wywarły na mnie naprawdę silne wrażenie, którego nigdy nie zapomnę.

Pasterka była szczególna; zapaliliśmy cztery świeczki, a dodatkowym źródłem światła był LED-owy kaganek. Wówczas nie posiadaliśmy jeszcze banków energii ani agregatów prądotwórczych, które mogłyby zapewnić wystarczającą moc do oświetlenia kościoła. To był szokujący moment, który uświadomił mi, jak ważne w życiu człowieka są tak podstawowe, niezauważalne na co dzień potrzeby, jak chociażby sen, jedzenie czy odzież.

Ojciec Prowincjał brał również udział w konwoju humanitarnym na pierwszą linię frontu.

To zupełnie inny rodzaj wyjazdu – każda podróż do Chersonia – odbyłem trzy – była starannie zorganizowana przez grupę wolontariuszy. Towarzyszył mi brat Paweł. Wyruszając z Warszawy, dołączaliśmy do karawanu pomocy, składającego się z pięciu dużych busów, które jechały już bezpośrednio do Chersonia. Pozostało tam wielu starszych, chorych ludzi, którzy nie mogli się przemieszczać, np. z powodu niepełnosprawności.

Podróż trwała dwa dni. Wjazd do miasta był utrudniony przez liczne checkpointy [punkty kontrolne; przyp. red.], gdzie wpuszczano jedynie mieszkańców. Jako cudzoziemcy musieliśmy negocjować przejazd i być bardzo ostrożni, aby uniknąć błędów, takich jak zbyt bliska odległość między pojazdami. Istniało ryzyko ataku uzbrojonych dronów, a zgrupowanie pięciu busów to łatwy cel dla rosyjskich sił – wiedzą, że to punkt odprawowy, więc mogli szybko go zbombardować. Postępowaliśmy bardzo ostrożnie, zgodnie z instrukcjami, jakie przekazywało nam wojsko.

Ciężko mówić o bezpieczeństwie w czasie wojny, w strefie szczególnie zagrożonej atakami.

Każde miejsce, do którego się udawaliśmy, musiało być wcześniej sprawdzone pod kątem militarnym. Raz doświadczyliśmy sytuacji, gdy po rozdaniu darów uczestnikom liturgii w pobliżu kościoła, zaledwie kilka minut później spadły tam rakiety. Tylko determinacja, spryt i oczywiście opatrzność Boża, pozwoliły nam wrócić bezpiecznie.

Także każda rzecz, którą zabieraliśmy, była kilkukrotnie przemyślana, czy aby na pewno jest potrzebna, ponieważ podróż do Chersonia to ponad 1300 kilometrów. Pakowaliśmy zawartość busa zgodnie z listą zapotrzebowania. Na miejscu wolontariusze koordynowali nasze akcje pomocowe, a my działaliśmy zgodnie z ich wskazówkami.

Jak reagowali potrzebujący na przyjazd busa z środkami pomocowymi?

Reakcje mieszkańców są bardzo emocjonalne. Często dochodzi do wzruszających momentów – wystarczy drobny gest, jak świeżo upieczona babeczka czy ciastka, kubek ciepłej herbaty. To robi wrażenie, pozwala zawiązać jeszcze silniejszą więź. Nasze akcje pomocowe są kontynuowane i będą trwały do końca wojny. Zawsze jadę tam w habicie, aby dla nich był to znak, że to misja organizowana przez Kościół katolicki.

Skoro już mowa o Kościele, zapytam w jaki sposób duchowość i wiara wpływają na nasz sposób patrzenia na to, co dzieje się za wschodnią granicą?

Uczestnictwo w tych wymagających akcjach, mimo uciążliwych warunków, setek kilometrów przejechanych w niewygodnych samochodach, hartuje nas, a jednocześnie daje poczucie, że pomagamy innym. Nasza duchowość wzrasta, a charyzmat szpitalnictwa, gościnności, którym się kierujemy zgodnie z misją naszego Zakonu, staje się jeszcze bardziej widoczny.

Nie działamy z chęci zdobycia popularności czy rozgłosu. O sytuacji na Ukrainie rozmawiamy w Rzymie, Paryżu, Marsylii i Barcelonie, ale zawsze z pokorą, aby nie umniejszać cierpienia ludzi dotkniętych wojną. Chcemy pokazać ich jako naród dumny, który z honorem i miłością do ojczyzny, walczy o wolność.

A jak wygląda wiara Ukraińców w obliczu tak trudnego doświadczenia, jakim jest wojna?

Ludzie ze wschodniej Ukrainy, często z poglądami postkomunistyczni dzisiaj odwołują do Boga. Mówią, że to On nad wszystkim czuwa i pomoże im odzyskać upragnioną wolność. Krzyżyki, obrazki czy różańce to dla nich bardzo cenne rzeczy, które oni przyjmują z czcią, przekazują dalej. Ogromna liczba różańców trafiła do żołnierzy – trzymają je wiernie przy sobie, co świadczy o ich głębokiej wierze i nadziei na lepsze jutro.

Jakie są w tej chwili najpilniejsze potrzeby na Ukrainie?

Po mojej ostatniej wizycie zauważyłem, że kluczowym zadaniem jest zorganizowanie wewnętrznej infrastruktury kraju. Pomoc musi być skoordynowana w oparciu o rzeczywiste potrzeby. Ludność Ukrainy otrząsnęła się już z początkowego chaosu wojennego, dlatego kolejnym krokiem powinno stać się wprowadzenie sprawnego, przemyślanego systemu logistycznego.

Istnieją różne służby na Ukrainie odpowiedzialne za wsparcie cywilów, również zajmujące się opieką zdrowotną i pomocą socjalną. Jeśli infrastruktura społeczna, zarówno mundurowa, jak i cywilna, zdoła się zjednoczyć i stworzyć wspólny front pomocowy, nasza pomoc będzie jeszcze bardziej skuteczna i zgodna z rzeczywistym zapotrzebowaniem.

Zależy nam, aby ludzie otrzymywali to, czego naprawdę potrzebują. W szpitalach dostarczamy te materiały, które są aktualnie najbardziej potrzebne na oddziałach operacyjnych, takie jak sprzęt RTG, USG, strzykawki, igły, wenflony, a także środki dezynfekcyjne i materiały do szycia ran.

Czasami pojawiają się również wyjątkowe potrzeby, jak na przykład samochód dla rodzin, które udają się w celu rozpoznania ciał swoich zmarłych bliskich, żołnierzy.

Czy widzi Ojciec nadzieję na zakończenie wojny w najbliższym czasie?

Jeśli pokój zostanie osiągnięty, stanie się to dzięki politykom – to oni podejmują decyzje, a nie my czy  ukraińscy cywile. Nasza misja będzie kontynuowana nawet po zakończeniu wojny. Obecnie przystępujemy do projektu budowy większego, wielospecjalistycznego ośrodka, który będzie wspierał zarówno żołnierzy, jak i osoby w trudnej sytuacji społecznej, w tym bezdomnych oraz terminalnie chorych. Placówka będzie posiadała kilka sal dla pacjentów. Musimy być profesjonalni i reagować na znaki czasu. Wartości, które przekazuje nam święty Jan Boży, są nadal aktualne.

Chcemy odpowiadać na nowe potrzeby, które się pojawią – będziemy musieli zmierzyć się z kompleksem wojny, który różni się od syndromu wojennego. Kompleks dotyczy jednostki, podczas gdy syndrom to choroba wymagająca psychologicznego i psychiatrycznego leczenia. Dlatego już teraz myślimy o stworzeniu ośrodków wsparcia psychologicznego i psychiatrycznego.

Działka została już przekazana, koncepcja budynku jest gotowa. Nie oczekujemy, że ktoś to za nas zrobi; chcemy działać, aby kontynuować misję świętego Jana Bożego i realizować jego wartości na Ukrainie. Nieprzerwanie zwiększamy nasze wysiłki, aby pomoc docierała do tych, którzy najbardziej jej potrzebują.

Dziękuję za rozmowę.